dziś pragnę pokazać Wam małe miasteczko na zachodzie Norwegii.
Kristiansund, bo o nim mowa, położone jest na czterech wyspach, otoczone Oceanem Atlantyckim. Uważa się, że jest to najstarsze zasiedlone miejsce w Norwegii. Odwiedziliśmy je w zeszłe lato, podczas naszej wyprawy
( o której możecie przeczytać tutaj).
Stolica klipfisza, przysmaku z dawnych lat, na który się nie skusiliśmy :)
Po drodze wiele (dość kosztownych) przepraw promowych
Kvisvik, Tingvoll
Bergsøya
I oto na horyzoncie Kristiansund!
Pomiędzy wyspami możemy podróżować promem lub autem.
Zagłębie turystyczne to to nie jest, próbowaliśmy odwiedzić muzeum stoczni Mellemvaerftet czy słynnego klipfisza (solony, wysuszony dorsz) i muszę przyznać, że miejsca te raczej nie zachęcają. Żeby zachować walory estetyczne bloga, nie umieszczę zdjęć :) Po raz kolejny potwierdza się fakt, że Norwegia głównie oferuje nam piękno ukryte w samej naturze.
Najpierw zrobiliśmy rundkę po mieście by się rozejrzeć za najlepszą rybą w mieście, mając do wyboru miejsce jedno z dwóch, wybraliśmy to brzydsze lecz z większym zagęszczeniem ludzi na metr kwadratowy. Budka ta miała swój urok i historię, gdyż już od ponad pół wieku serwuje mieszkańcom przysmaki.
Mewy są wielkie w Norwegii i nie boją się ludzi. Poszliśmy nad wodę by spożyć nasz obiad, ale musieliśmy zmienić lokalizacje, gdyż te wielkie białe ptaszyska bardzo utrudniały posiłek i mnie stresowały.
Uwielbiam colę w małej szklanej butelce-od razu smakuje lepiej!
Tuż obok stał zegar, sugeruję by mu się przyjrzeć dobrze, bo coś z nim jest nie halo.
Na koniec wędrujemy na wzgórze Varden, skąd możemy rzucić ostatnim tęsknym okiem na miasto i ruszyć dalej w drogę.
Ciepło wspominam Kristiansund, choć spędziliśmy tam zaledwie pół dnia.
Stamtąd udaliśmy się na camping w okolicach Trondheim, gdzie widziałam najładniejszy zachód słońca w życiu, ale o tym następnym razem.
Happy Easter!